Jak zapowiadałem, tak też czynię. Opowiem Wam trochę o tym jak mnie życie zawodowe doświadczyło, póki co, w Australii. Zaczęło się to wszystko od momentu gdy…
Przyleciałem na antypody, nie powiem, raczej z wypiętą piersią i z całkiem pozytywnym nastawieniem na znalezienie pracy w zawodzie, mimo że ci moi załatwiacze wizy (InformationPlanet) mówili, że łatwo z tym nie będzie i że trzeba dumę schować do kieszeni i, zasadniczo, zamienić ciepły, korporacyjny, stołek w klimatyzowanym biurze z personalnym komputerem, kompleksowo wyposażoną kuchnią i pewną, miesięczną wypłatą, na, przykładowo, w pełni niezacienione miejsce stojące przy kopcu piachu w 40 stopniowym żarze, lejącego się, z, jak na złość, bezchmurnego nieba, tak samo jak pot z każdej partii twojego ciała przez 10 godzin dziennie. Nabierając łopatą ten piach, trzymaną przez poranione, od tego trzymania, ręce, z uprzednio wspomnianego kopca, na oddalony o kilka metrów drugi kopiec..i tak bez przerwy. Szczęście, że to nie moja historia, która jednak naprawdę się wydarzyła i oparta jest na prawdziwych, faktach autentycznych ;]. Na jego szczęście, tego który tę syzyfową pracę wykonywał, będzie teraz czyścił baseny, a nie przerzucał żwir. Brzmi dość abstrakcyjnie, ale chłopak jest naprawdę zadowolony z takiego obrotu spraw, więc
good for him
Zanim o tym w jakiej postaci ‘okazał’ się mój Australian Dream, chwilę o mojej z dnia na dzień opadającej, wypiętej, piersi i jak to stałem się bezpiórnym pawiem. Tak..na słowa o tym, że znalezienie pracy w zawodzie w Australii nie przychodzi z łatwością reagowałem ze zrozumieniem i pokorą, ale po dosłownie momencie refleksji, w głowie siedziało mi zupełnie co innego:
Bzdura!
Przecież jestem programistą z doświadczeniem, co prawda tylko 2.5 roku, ale to zawsze więcej niż 0.4, 1.7 czy 2.2 roku, c’nie. Nie wspomniając o tym, że IT to aktualnie jedna z najlepiej prosperujących, rozwijających się i rokujących branż, w której zapotrzebowanie na ekspertów, specjalistów, fachowców i, szczęśliwie dla mnie, głOMbów jest przeogromne. No to myślę sobie, co oni za głupoty gadają, to nie ja znajdę pracę, a praca znajdzie mnie! Taki byłem
Rozczarowanie nastało bardzo prędko. Aplikowałem każdego dnia, średnio słałem ~5 CV dziennie. Po kilku tygodniach wchodzenie z rana na seek.com.au (~pracuj.pl) i klikanie ‘apply’ stało się smutną rutyną. Można rzecz, że rynek pracy jest dość obfity w wakaty, bo pojawiało się naprawdę sporo ogłoszeń, na które nawet moje, dość skromne, kwalifikacje pozwalały wysyłać życiorys. Mimo to odzew, przynajmniej na początku, był znikomy. Dostałem może dwa telefony w przeciągu 2 – 3 tyg. z pytaniem o moją historię zawodową, doświadczenie i zawsze, ale to zawsze, o to ile chcę zarabiać (odwołuję się tutaj też do późniejszych rozmów). Pierwsza moja pogawędka był katastrofą na miarę tej ze słynną już brzozą i wyraźnie słyszalnym wystrzałem. Po pierwszym usłyszanym ze słuchawki dzwięku, nie, nawet nie, po zreflektowaniu, że dzwoni do mnie całkowicie obcy numer, czyli w momencie spojrzenia na wyświetlacz telefonu, dostałem zimnego, jak największy z drani, łojotoku z każdego pora, nawet najbardziej zapieczonego, mojego, już nie tak smukłego jak onegdaj, cielska. Wiedziałem co się święci. Trochę zdębiałem, ale odebrałem i instynktownie wykrztusiłem z siebie
Jeloł
Po usłyszeniu pierwszego obcojęzycznego wyrazu, a nawet pierwszej sylaby, a nawet pierwszej głoski, a może po prostu zaraz po moim okaleczałym, nieszczęśnie tępym i wyczuwalnie przytkanym powitaniu, ta wata, ciastolina, pianka PCV i dwie pełne garści, na wpół przerzutych, eklerków, które ze strachu wypełniły całą moją gębę, a które przed momentem na chwile oderwały się od podniebienia i dziąsęł, uwalniając gardziej na jeden krótki przywitalny wydech, żeby zaraz potem znów idealnie przywrzeć, jak upuszczona kromka z masłem przywiera do gumoleum, i prawie na dobre zatkać mi usta. Przez jakąś mikroskopijną dziurkę w tej, szczelnie wypełniającej całą moją jamę, wyimaginowanej brei, udało mi się wybełkotać odpowiedzi na zadawane pytania, co ja umieć i co ja wiedzieć, no i oczywicha ile chcieć pieniondz. Trochę zmyślam z tym co mojemu rozmówcy odpowiadałem, bo nie pamiętam z tej rozmowy nic, dosłownie, nic. Jestem pewny, że pytał o kasę, bo wszyscy pytają, ale nie mogę przywołać żadnych wspomnień. Byłem w takim szoku i stresie w trakcie rozmowy, że nawet podniesione ciśnienie i dodatkowa adrenalina nie pomogły w opanowaniu nerwów i logicznym myśleniu. Po odłożeniu słuchawki i chwili refleksji, doświadczyłem, chyba jednego z największych upokorzeń w moim marnym żywocie. Co to właściwie było ? Na pewno nie można było tego nazwać rozmową. Nie wiem…Moja podświadomość chyba też tego nie ogarnęła i zaraz po zarejestrowaniu tych wydarzeń sformatowała dysk. Po kasacji, nastała ciemność, pustka i cisza, w której nie było słychać nic prócz uderzających o glebę z ogromnym łomotem piór…Dziwne to doświadczenie, bo niby człowiek się spodziewa, wie, że zadzwonią, wie, że będą gadać i wie że będzie trzeba odpowiadać. Przygotowuje się do tego, planuje, opracowuje strategie,
chce dobrze, a wychodzi jak zwykle
Mam jednak pewną hipotezę. Przy wszystkich pierwszych razach, teoria, nie ważne jaki ogrom jej posiądziesz i jak długo ją studiujesz, nie ma się ni jak do praktyki. Niech za kolejny przykład posłużą moje pierwsze podboje miłosne, technicznie rzecz biorąc wiedziałem jak się całować, moja wybranka pewnie też. Swe usta zbliżyć na zerowy dystans do ust Ci obcych i voila, żadna filozofia, raczej inżytnierska robota. Jak przyszło co do czego to prawie całe szkliwo sobie nawzajem pozdrapywaliśmy z siekaczy. Tak że, tak. Wraz z praktyką człowiek nabiera doświadczenia, obycia, wie co i jak. Ze mną nie było inaczej, przy kolejnych wojażach damsko-męskich stopniowo zmniejszałem pracę uzębienia i, podobnie jak miało to miejsce z angielszczyzną, mój język zaczął wyrabiać cuda ;]. Kończąc tę niesmaczną anegdotkę, można krótko i ogólnikowo rzecz
trening czyni miszcza
Wracając do wątku głównego. Może do najbystrzejszych nie należę, ale w końcu udało mi się powiązać koniec z końcem. Jak skrzętnie na mym liczydle porachowałem, wynikiem tej nierównej walki, obcokrajowca z nowym światem, było nic innego, jak to, że pracy jako klepacz w klawiaturę rychło nie dostanę. Nie załamywałem jednak rąk. Cały czas wertując strony w internetach, aplikowałem na co tylko mogłem. CV lądowały nawet w innych miastach, Perth czy Melbourne, brałem pod uwagę te opcje, które uprzednio odpuszczałem. Wiadomo, jak człowiek przyciska sraczka to dwa razy się nie zastanawia i dziękuje w niebo głosy nawet za, tak jak Maria zawsze dziewica, tak i zawsze obsrany, kibel w PKP. Odzew był coraz większy, ale dalej bez sukcesu, a czas i pieniądze uciekały nieubłaganie. W życie trzeba było wprowadzić Plan B. Jak zostało mi polecone przez obytych w tych tematach, tutejszych śmieciowych zawodów, należy spreparować życiorys, tak aby był bardziej atrakcyjny, czyli w zasadzie pozmyślać, że się gdzieś pracowało, ma się jakieś doświadczenie i najlepiej mieć ziomka, który tę bajkę potwierdzi telefonicznie. Wtedy robota jak w banku. Dlaczego trzeba takie ceregiele odstawiać ? Bo tutaj nie ma lekko nawet z pracą dorywczą. Nie ma co jednak popadać w histerię, wszyscy, których tutaj poznałem, gdzieś pracują, więce prędzej czy później coś się znajdzie. Dla chcącego nic trudnego. Przykładowo, koleżanka, swoją drogą pielęgniarka, z kelnerstwem nie miała wspólnego nic. Zwymyślała w CV, że ma 3 lata doświadczenia. Wzieli ją na ‘trial’, jednodniowy teścik, żeby zobaczyć czy daje radę. Właściciel restauracji, który ją testował, powiedział jej żeby podała do jednego ze stolików dania które są do wydania, ta niewiele się zastanawiąjąc pół-truchtem, trochę przejęta, kroczy w kierunku lady, bierze talerz i dumna, że jeszcze nie wywinęła orła, idzie z powrotem. Ten na to, dość mocno zdziwiony wypala
czemu tylko jeden?
Ta zaszokowana mówi, że tylko jeden, bo więcej nie uniesie ;]. No i wyszło szydło z worka. O kelnerstwie wiem tak dużo, jak Mandaryna o śpiewaniu, ale podobno, jak ktoś robi w tych tematach to regułą jest, że bierze się trzy talerze na raz. Podziękowali jej, ale już za dwa tygodnie, ktoś się rozchorował, nie było zastępstwa i zadzwonili właśnie pod jej numer. Miała parę dniówek, na lewo. Można? Moszna. Potem znalazła pracę w innej knajpie, jako kelnerka, i pracowała tam dobre pół roku, też na lewo. Dostawała naprawdę marne grosze, bo 12$/h, gdzie ustawowo powinna otrzymać min. 15$. Niemniej jendak pieniądz jest pieniądz, szczególnie potrzebny gdy nie ma co do gara włożyć. Z ciekawostek, właścicielem tejże restauracji był dusigrosz i kutwa, Janusz, skądinąd polak.
Dosyć już cudzych historii, teraz coś z mojego życia wzięte. Pierwszą pracę dostałem z polecenia ;]. Znajomy oznajmił któregoś dnia, że jest wakat na zmywaku, a że, jak mówi, tworzę wyborne trio wraz z gąbką i Ludwikiem, to też swietnie się w rolę wpasuję. Okazało się, że jestem całkiem niezłym pomywaczem garów, czyli tutejszym, emfatycznie nazywanym, ‘kitchen’s hand’, który z kuchnią ma tyle doczynienia, że zabiera z niej brudne, a przynosi czyste. Byłem szczęśliwy, że wreszcie, bo po ~1.5 miesiąca dostałem pierwszą pracę, naprawdę szczęśliwy…
…przez pierwszych kilka dni. Dlaczego ? To za moment się wyjaścni, tymczasem na zdjęciu, moje zmywakowe rozdziewiczenie, z Simonem, ziomem z Bangladeszu. Niestety, bo Simon był doświadczony – 3 – 4 miesiące już tam pracował – bardzo komunikatywny, zabawny, wyluzowany i miał dobry angielski, dostałem innego partnera, takiego samego jak ja żółtodzioba, Michaela, tajlandczyka, do którego jak się mówiło i tłumaczyło, a potem jeszcze dodatkowo pytało czy rozumie to zawsze kiwał łepetyną wertykalnie, że rozumie, a i tak robił zupełnie co innego. Totalna irytacja. Poza tym, to fajny chłopak. Jak się potem z nielicznych rozmów okazało, mistrz swojego miasta czy województwa (nie zrozumiałem go dokładnie) w graniu w gre, nie pamiętam jaką, więc będzie klasycznie, Tomb Raider.
Ci bardziej spostrzegawczy, na zdjęciach, dostrzegli pewnie zmienę okrycia głowy. Yo! Po paru tygodniach wyszarpałem od szefa jakieś normalne czapki, bo w tych prysznicówkach to jak ostatnie cymbały wyglądaliśmy…Dobra! Opowieść czas zacząć.
Rozpocznę od monstrualnych gór, kopców, hałd i wreszczie stosów świńsko uwalonych naczyń, które witały mnie każdego razu jak przestąpiłem próg Bondi Pizzy. Ogólnie, gro garów targałem z kuchni sam, wijąc się między ludzmi robiącymi pizzę i drąc mordę
WATCH OUT! BEHIND YOU!
Wrzask był niezbędny, bo inaczej ktoś Cię nożem dziabnie, bo nie zauważy jak nadciągasz, obleje wrzątkiem, olejem z frytownicy lub po prostu nastąpi dzwon osobowy. Wracając jednak do mycia brudów, kuchnia to tylko kropla w morzu, porównując do tego co dostarczyli mi, zawsze nadmiernie szczodrzy w tym temacie, kelnerzy. Wszystko co u nas lądowało, a było tego w ch*&$
, było spryskiwane ciepłą wodą pod sporym ciśnieniem albo, jak cholerstwo nie chciało zejść po dobroci to, skrobanka. Takie na wpół ‘umyte’ gary wpychałem na dużej tacy do machiny, która już naprawdę myła porcelanę w temp. ~60 stopni. Taca po paru sekundach wyjeżdżała z drugiej strony, ale nie zawsze wszystko było czyściutkie i niestety czasami trzeba było naczynia dodatkowo obmyć gdy brudne, wsadzić jeszcze raz jak upaprane, a z reguły zdjąć z tacy, posegregować i znaleźć na nie miejsce na półkach. Jak zebrało się tego odpowiednio dużo to, uwaga, co robimy ? Z powrotem do kuchni i znów z mordą
BEHIND! I tak w koło Macieju. Wspomniałem o deskach, na których serwowana była pizza ? Otóż tego serdecznie nie nawidziłem. Nie mogliśmy ich wsadzić do maszyny, bo po kilku takich praniach drewno po prostu pękało i deska była do wyrzucenia. To też szmatką ładnie je czyściliśmy z grubych śmieci, co często wystarczało, ale zdażały się zaschnięte resztki żarcia i trzeba było oskrobać..palcyma, bo najszybciej. No i czasami natrafiło się na takiego Lato czy Kręcine, czyli totalnego betona, którego ni jak się nie dało usunąć. Efekt ? Paznokcie wywijały mi się na drugą stronę ;]
Mimo, że wszystko robiło się w gumowych rękawiczkach to i tak ręce dostają wilgoci, bo woda jest wszędzie. Tym bardziej jak robisz błyskawicznie szybko. Naczyń jest tyle, że człowiek nie nadążą. To co załączyłem na filmiku, cała ta sterta, to pikuś, taką dawkę dostawaliśmy w ryj na dzień dobry. Prawdziwa fala przychodziła zwykle około ~21 : 30, jak lokal powoli pustoszał, a kuchnia się składała. Ogień obosieczny, z dwóch stron, jak nie kuchnia to sala i tak bez przerwy. Naczynia to nie koniec, bo po zmyciu wszystkiego co można było zmyć, trzeba było wywalić wszystkie śmieci, umyć maszynę, ściany, podłogę i kubły na śmieci. Zasadniczo byliśmy ostatni i zamykaliśmy lokal. Moją pierwszą sobotę, a te spośród wszystkich dni były najgorsze, bo najwięcej ludzi przychodziło się nażreć, zakończyłem w niedzielę. O ~2:30 w nocy wyszliśmy z lokalu, a po jednogodzinnym marszu, bo autobusy i pociągi już dawno tam nie jeździły, przestąpiłem próg domu. Wraz z kolejnymi nockami, co zresztą jest spójne z moją hipotezą, nabierałem większej wprawy, a co z czasem pozwalało nawet zdążyć na ostatni autobus.
Była to praca prosta i powtarzalna, wymagająca jednak dyscypliny i organizacji, dużej szybkości i siły oraz sporej dawki znieczulicy, trochę jak Bear Grylls, na wszędobylskie pomyje i ścierwo, bo niejednokrotnie trzeba było włożyć łapę w nieznaną bliżej maź tłuszczów, sosów i olejów, w której pływały wszelakie resztki zmielonego żarcia, co chwilę czyścić zapchany syfon i nierzadko ocierać się od tego co właśnie chlapnęło Ci w pysk. Generalnie brudna i ciężka, jak siostry grycanki, robota. Zabawnym pewnie wyda się Wam że, myjąc gary w Australii, zarabiałem, zaznaczam, pracując tylko 3 dni w tygodniu, po ~6h dziennie, czyli 18h w tygodniu, prawie tyle samo co w Polsce jako programista na pełny etat. Stawkę godzinną miałem na poziomie 19$ / h co jest naprawdę niezłym wynikiem, jak na pomywacza, ale z drugiej strony nikt nie chce wykonywać takiej roboty, to też muszą koleżeńśtwo jakoś zachęcić. Żeby oszczędzić wszystkim kalkulacji, wychodzi, pi * drzwi, 19$ * 18h * 4tygodnie * 3zł (bo 1$ ~ 3zł) ~ 4100 zł / miesiąc. Taki pieniądz pozwala na raczej bezstresową egzystencję. Mogłem opłacić mieszkanie, nie myśleć o tym ile wydaję w sklepie na jadło i czasami pójść na miasto i poszaleć. Nie jest to fortuna, ale można prowadzić spokojny, niczym nie zakłócany żywot. To niech się tera który odważy pracować na pół etatu na zmywaku w Polsce i przeżyć…
Przylatując do krainy Oz w życiu nie myślałem, że będę zmywał gary i to jeszcze w dodatku nie swoje. Byłem zbyt dumny, honor mi nie pozwalał ‘upaść’ tak nisko. Taki byłem, wielki programista…Dodatkowo, zawsze miałem w głowie, że nie po to studiowałem, 5 lat na polibudzie, żeby teraz zasypywali mnie cudzymi brudami. No ale…Doświadczenie z Bondi Pizzy uważam za niesłychanie pożyteczne, nauczyłem się tam niesamowicie dużo, począwszy od szacunku do pracy i pracodawcy, jaki by on ni był, daje Ci on chleb, po przez organizację pracy i pracę w zespole, bo bez współpracy długo samemu nie pociągniesz, a skończywszy na pokorze i nadziei, nadziei na lepsze jutro. Aaa! Zapomniał bym o najważniejszym, odkryłem tam w sobie nową cechę, nienawiść do zmywania ;]
Strasznie długa mi ta opowieść wyszła, a nawet nie zacząłem o mojej drugiej pracy. No nic, zostawiam to na kiedy indziej. Tymczasem zawijam zarzyć trochę aktywnego wypoczynku
Pjona!