Emigracja

Wylot do Australii, pfff, wielka mi rzecz, rezerwujesz bilet, wsiadasz i lecisz, c’nie !? Nic trudnego, wystarczy mieć trochę kasy, a nawet jak się nie ma to pożyczyć i w drogę! Kilka prostych czynności, łatwizna..

Jak się pewnie domyślacie, niezupełnie. Sama decyzja była nie lada wyzwaniem, przynajmniej dla mnie. Pisząc o tym co się ze mną wtedy ‘działo’ to ciemniejsza ze stron księżyca, niedostępna dla ludzkiego oka, bo schowana za kurtyną prywatności, której rąbka przed Wami uchyliłem. Można też powiedzieć, że była to ta druga strona medalu, czyli trochę na odwrót niż zwykle to bywa w tym medalowym powiedzonku, ale w końcu jestem do góry nogami, więc w zasadzie wszystko się zgadza. Skoro tę drugą stronę już poznaliście to cóż w takim razie skrywa pierwsza strona medalu ?

Wszystko co widoczne, namacalne czy empiryczne przy opuszczaniu Naszego padołu, Polski. Wiem, brzmi enigmatycznie, dlatego śpieszę z objaśnieniami. Emigracja, bo o tym mowa, to naprawdę nielichy kawałek logistycznego orzecha do zgryzienia. Człowiek nie zdaje sobie sprawy z tego na samym starcie, bo wszystko dzieje się małymi kroczkami, które sukcesywnie stawia. Zatem, nie mamy do dyspozycji dziadka do orzechów przy użyciu którego, jednym ruchem rozłupujemy skorupę wspomnianego wyżej orzecha. Nie, obieramy go łupinka po łupince, a wszystko zaczyna się od słynnego już biletu lotniczego, który ze zwykłego świstka papieru staje się ‘wyrokiem’, nieprzestającym się zbliżać.

Przeprowadzka, to pierwsze od czego zaczynasz, a to dlatego, że masz tyle gratów, które muszą się gdzieś podziać jak Ciebie nie będzie, że pierwsze kursy z wypchanym po brzegi autem robisz ~2-3 miesiące przed rzeczywistym zdaniem mieszkania. No, tak, powinienem pewnie wspomnieć, dla niezaznajomionych z tematem, że studiowałem, mieszkałem i pracowałem we Wrocławiu, a mój rodzinny dom znajduje się w Zielonej Górze, a teraz w zasadzie nieopodal Winnego Grodu, w Buchałowie. Wracające jednak…przez 7 lat, a może nawet 8, spędzonych w stolicy Dolnego Śląska nachomikowałem ~5-6 Toyot Corolla’i rocznik ’95. Deska do prasowania, toster, blender, krzesło, szafka, śpiwory, ubrania, garnki, patelnie, dwie mniejsze szafki, talerze, kubki, więcej ubrań, czajnik elektryczny, sztućce, pościel, komputer, skrzynka z narzędziami, wiertarko-wkrętarka, sama wkrętarka, monitor i wiele, wiele, wiele innych rzeczy. Wszystko to musi zostać upchane po pawlaczach, strychach, komodach, skrzyniach, pudłach czy workach, gdzieś. W moim przypadku u moich rodziców, w Buchałowie, z czego byli bardzo zadowoleni :). Wyglądało to jak niekończąca się opowieść: Pakowanie, znoszenie do auta, przejazd, wyciąganie z auta, rozpakowywanie, segregacja po odpowiednich pudłach, czyli ponowne pakowanie, i na koniec wynoszenie do piwnicy, na strych czy poddasze. Katorga. Szczęście, że rozłożona w czasie.

Mała dygresja. Pewnie teraz nie przychodzi Wam to do głowy, dlatego uświadomię Was, że na sam koniec tych przepakowań, 27 lat żywota, czyli te pięć do sześciu Toyot, niezbędnych do życia przedmiotów, zmieściło mi się do jednej walizki i nie przekraczało 20 kg. Co Wy na to ?Słusznie, bo miałem jeszcze plecak i torbę na laptopa ;]

Pozostając przy temacie mieszkaniowym, należy je zdać, odpowiednio wcześnie, o ile wynajmujesz. Niby niewiele, bo trzeba wykonać telefon, podziękować serdecznie i cześć. Niestety, trzeba jeszcze posprzątać. Umyć okna, balkon, wszystko odkurzyć, umyć podłogi, łazienkę, lustra, kuchnię, wszystkie szafki z zewnątrz i wewnątrz, półki i lodówkę. Dwa dni pracy, dla dwóch osób. Podołaliśmy, razem z Marcinem J., pseudo Łysy, moim byłym współlokatorem, pozdrawiam. Zanim jednak dochodzi do ostatecznej wyprowadzki, trzeba rzucić pracę, również odpowiednio wcześnie.

Odszedłem w kiepskim momencie, bo każde ręce na pokładzie były niesamowicie ważne, z czego nie jestem dumny, ale nie miałem innego wyjścia. Warunki wizowe stanowiły, że muszę pojawić się na wyspie skazańców przed 10 czerwca. To też decyzja zapadła, wręczyłem papiery już w marcu, a kwiecień był moim ostatnim miesiącem pracy w Sygnity. Możecie zapytać:

Dlaczego nie przepracowałeś też całego maja ? Przecież wtedy z początkiem czerwca mógłbyś wylecieć.

Mógłbym, ale nie miałbym zapasu czasu, gdyby coś się stało. A stać się mogło wiele, w końcu wiadomym jest, że wszystko się może zdarzyć. Nie banalizując jednak, chociażby przełożenie lotu o dzień lub dwa, mogłoby zaważyć o być albo nie być w Australii, wtedy cały ten ambaras poszedłby na marne. W razie W, jak mawiają starsi, zaklepałem bilet na 19 maja. Dzięki czemu miałem trochę czasu na spędzenie moich ostatnich dni w kraju przy rodzinnym ognisku i w gronie przyjaciół z lat szkolnych, a przy tym miałem margines błędu. Wraz z końcem kwietnia zostałem pięknie obdarowany prezentami na odchodne w biurze, przy okazji pozdrawiam AMS’y, CMS’y, SMS’y i oczywiście LUBZEL, zdałem klucze do chaty i wróciłem w rodzinne strony. Bezrobotny i bezdomny, mając kilkanaście dni na uściski i całuski z mi bliskimi. Rozkosznie ;]

W tak zwanym między czasie załatwiasz pomniejsze sprawy, typu wycieczki do różnych urzędów, lekarza (w Warszawie), sądu czy ubezpieczyciela. Kilkakrotnie musisz stawić się w biurze agencji żeby donieść dokumenty, zapłacić, coś podpisać czy przeszkolić się przed wylotem. Błahe sprawy, ale jednak trzeba to wszystko zaplanować, żeby ze sobą współgrało. Nie można zapomnieć również o spotkaniach pożegnalnych, które zostawiłem sobie na koniec, a które również trzeba wpisać w kalendarz.

W tej delikatnej materii muszę się przyznać do kilku porażek. Nie ze wszystkimi udało mi się spotkać i pożegnać, czego żałuję. Starałem się jednak jak mogłem, niech świadczy o tym chociażby wyjazd do słynnego, ze swojego późno Gierkowskiego wystroju, niezamykających się łazienek, beztroskiego personelu i śmiesznie niskich cen, ośrodka Hottur w Borowicach. Było jak zwykle, wybitnie! Szkoda, że nie wszyscy mogli się pojawić, ale i tak odnotowuję sobie w kajecie to jako osobisty sukces, bo udało mi się sprosić ~20 osób. W jednym czasie! Przyjechała Zielona Góra, Warszawa, Katowice i Wrocław. Niebywałe. Przykro mi jednak, że nie udało mi się z Wami wszystkimi spotkać i pogadać, chociażby chwilę. Nie starczyło weekendów. W dużej mierze obwiniam za to moją kontuzję, której nabawiłem się w zasadzie tuż przed wylotem, w okolicach 10 kwietnia. Mówią, że sport to zdrowie, a ja grając w piłę, a jednocześnie godnie reprezentując barwy Sygnity, skręciłem kręgosłup szyjny.


Cała sytuacja nie wygląda na filmiku groźnie, ale gwarantuje Wam, że zostałem popchnięty przez tego opasłego napastnika, który nawet nie podał mi ręki, a sędzia nie gwizdnął, hańba! W konsekwencji upadku przez prawie tydzień miałem problemy z jakimkolwiek poruszaniem się. Chodzenie, siedzenie, a nawet leżenie sprawiało mi ból. Piszę o tym, bo chciałem się w pewien sposób usprawiedliwić z tych nieodbytych pożegnań. Mam nadzieję, że zabieg dodania mojego zdjęcia w kołnierzu wzbudzi u Was ludzki odruch, rozczuli i wymusi trochę współczucia do spółki z empatią i domieszką litości, a co z kolei sprawi, że mi przebaczycie.

Wracając do głównego wątku i jednocześnie podsumowując. Emigracja, każdy z nas doskonale wie co to znaczy, jest to próba życia poza granicami ojczyzny. Definicja ta jednak przybiera inną formę, gdy zapada decyzja o podjęciu takiej próby. Prawdopodobnie przyjmie ona kolejną postać wraz z upływającym czasem spędzonym na obczyźnie. Niemniej jednak moja aktualna definicja brzmi mniej więcej tak: Jest to słodko – gorzki okres, w którym przygotowujesz się i przeżywasz, chyba, najważniejszą decyzję w swoim życiu. Gorzki, bo to ciągły bieg, maraton załatwiania, nieustannego planowania, wciąż trapiących rozterek, walki z samym sobą, na finiszu którego czujesz się naprawdę zmęczony, a w tej pogoni strachu i brawury zostawiasz za sobą wszystko i wszystkich, rodzinę i przyjaciół, cały swój dobytek, czy jest go mało czy dużo, stawiasz kropkę i kończysz rozdział. Słodki, bo wciąż rozpędzony od wielkiej litery rozpoczynasz nowy, świeży, nieskalany, rozdział, w którym to stają przed Tobą nowe możliwości, trochę zwalniasz, poznajesz nowych ludzi, przyzwyczajasz się do otoczenia, już Ci nigdzie nie śpieszno, masz chwilę żeby odpocząć, stajesz, a gdy odwracasz się za siebie okazuje się, że wszyscy Ci bliscy dalej Ci kibicują i dopingują, tylko z dalszej trybuny. Na zmęczonej twarzy pojawia się uśmiech. Odpocząłem, to biegnę dalej…

Pjona!