Welcome to Sydney!

Prolog australijskiej opowieści powitalnej już znacie. Przygoda z butami i celnikami w rolach głównych w terminologii przywitań gospodarza z gościem, byłby czymś w rodzaju uścisku dłoni, żółwika czy pjony, którą przybiłem sobie z Australią. To przywitanie określiłbym jako jedno z tych, które każdy z nas doświadczył chociaż raz, będąc na przykład gościem u znajomego swojego znajomego, którego trochę znacie, ale w sumie nie tak dobrze, a który właśnie otworzył Wam drzwi do swojego mieszkania. Wiecie że chop jest luźnym gościem, któremu śmiało można podać grabę, ale taką z obmacywaniem na męskiego misia z mocnym poklepywaniem po lędźwio-łopatkach, a będąc płcią przeciwną można doświadczyć przyjacielskich przytulasków tudzież całuska w polik. Jednak jak przychodzi do właściwego aktu to..no właśnie ;]

Może trochę niezgrabnie i na pewno niezręcznie, ale mówimy sobie ‘Cześć’ albo raczej ‘Hi, how are you?’, a zaraz po tym mój gospodarz, wskazując swoje włości, mówi głośno i stanowczo

Welcome!

WCHODZĘ!

I co widzę ? Piękno, rozpościerające się z lewego krańca horyzontu do jego prawego zakończenia. Pejzaże jak z widokówek, a w tle las potężnych i nowoczesnych wieżowców. Egzotyczna flora i fauna, wszystko czyste i schludne. Coś niesamowitego, bajka…a tak serio to widziałem tak zwane ‘gówno’, bo jak już gdzieś wspomniałem była noc, jakem zajechał. O! Przepraszam, cofam, widziałem karalucha na peronie ‘metra’.

Kończąc te pasmo przenośni i nieśmiesznych żartów, byłem bardzo zmęczony i naprawdę nie interesowało mnie otoczenie, chciałem tylko zalec pod kordłą. Kupiłem, jeszcze na lotnisku, kartę Pre-Paid’ową Vodafone żeby móc dać znać bliskim, że u mnie wszystko OK i ruszyłem z osobą mnie odbierającą (dziewuszka wysłana przez agencję InformationPlanet) w kierunku postoju taksówek. ~15 minut z Ryśkiem i dotarliśmy na miejsce. Po krótkim przywitaniu z lokatorami i oględzinach mojego nowego domu, wziąłem prysznic (bez żelu czy mydła, bo nie zabrałem z Polski, miszcz ;]) i zaległem.

Kolejny dzień był dość pracowity. Zakupiłem tygodniowy bilet na pociąg, Sydney’owskiego ‘metra’, główny środek transportu. W zasadzie to kupiłem bilet MyMulti2, który upoważnia mnie do jazdy bez ograniczeń w strefie II wszystkimi pociągami, ale również mogę korzystać ze wszystkich, nie pre-paidowych, autobusów i z niektórych promów. Korzystałem tylko z pociągów, dlatego piszę, że bilet na pociągi. Okej, raz popłynąłem promem, dla frajdy.

Specjalnie wziąłem bilet na dwie strefy, bo myślę sobie, że przecież jak będą mnie zapraszać na rozmowy kwalifikacyjne to będę musiał się przemieszczać w wiele różnych miejsc w mieście, a to pociągiem, a to autobusem i kto wiem czym jeszcze. Możliwe też, że te lokalizacje będą poza pierwszą strefą, więc decyzja dość mocno pragmatyczna. Taa, yhym, rozmowy…pierwszy raz zaprosili mnie, może, po miesiącu. Kto to mógł jednak wiedzieć…błędy, błędy. Tak czy siak musiałem się przemieszczać czy to na zakupy do marketu czy załatwić coś w mieście, więc piniondz nie tak znowu wyrzucony w błoto, ale na pewno mogłem zaoszczędzić na jednej strefie, ~10$, albo kupić bilet jednorazowy jak pojawiłaby się taka potrzeba. Mając pracę, dziesięć dolarów to nic takiego, bo najniższa stawka godzinna jaką dostaniesz w Australii (legalnie) to 15$/h, ale bezrobotny, z wciąż kurczącym się, w zastraszającym tempie, woreczkiem oszczędności kalkuluje na chłodno każdego centa. Dojechałem na tym świeżo zakupionym za grube dolary bilecie do stacji Town Hall, czyli ścisłe centrum miasta. Myślałem, że wszechobecne drapacze chmur, które nie dają przecisnąć się ani jednemu promykowi słońca na ulice przeplatające się u ich podnóży, będą bardziej przytłaczające. Nic podobnego, są zachwycająco wysokie, monumentalne, a niekiedy fikuśnie nowoczesne, ale pozostają raczej niezauważone, a to dlatego, że po chodnikach płynie rzeka ludzi, rekinów kariery, którzy nacierają na Ciebie z każdej strony, a Ty jak zwinna płotka musisz bezustannie manewrować między nimi żeby tylko nie zostać pożartym. W gruncie rzeczy jesteś tak zaabsorbowany ciągłymi uskokami przed nacierającymi napastnikami, że nie masz czasu podziwiać otaczających Cię olbrzymów. Tego dnia w śródmieściu załatwiłem dwie niecierpiące zwłoki sprawy, otworzyłem konto w banku i wnioskowałem o przydzielenie numeru podatkowego (TaxFileNumber). Pierwsze wymagało znalezienia placówki CommonWealth Bank, ~20 min papki o kontach, kredytach i jacy to oni nie są wspaniali, paszportu, podpisu i adresu na który ma przyjść karta. Z TFN’em pomogła mi agencja InformationPlanet, która mieści się praktycznie w sercu Sydney, było blisko. Nie musiałem robić nic, oni się wszystkim zajęli, a w zasadzie ona, Estera. Prze-serdeczna polka, która doradzi, pomoże i wesprze dobrym słowem. Po ~1 tyg. dostałem list, a w nim mój numer podatkowy. Przyszła też karta z banku.

Pokręciłem się trochę po centrum, potem usiadłem na ławeczce w Hyde Parku i pochłaniając jabłko rozkoszowałem się przez moment widokami modernistycznego miasta…Czas wracać, bo mi sklepy zamkną i znów będę musiał się mydlić samą wodą. Chudy portfel dyktował warunki, kupowałem wszystko co najtańsze, dosłownie. Każdy produkt miał etykietę ‘Made for Aldi’, albo coś w ten deseń, wiecie, marka Auchan czy Carrefour. Pojechałem na zakupy z przeświadczeniem, że robię je na cały tydzień, a wróciłem z dosłownie kilkoma produktami. Kupiłem chleb, jajka, dżem, płatki, mleko, pomidory i jakieś owoce. Nie zapomniałem też o żelu pod prysznic i szamponie. Generalnie czułem się zdezorientowany i zagubiony. Nie wiedziałem co wybrać. Nie było znanych mi od zawsze marek, rozpoznawalnych kształtów, kolorów czy nazw. Nie żebym nie rozpoznał banana czy wody mineralnej, ale wszystko było inne. Kręciłem się i kręciłem, aż w końcu kupiłem tylko kilka niezbędników. Kolejne wycieczki do marketu kończyły się podobnym rezultatem, było łatwiej, ale wciąż obco. Początkowo łaziłem tylko do Aldi’ego, dyskontu, nomen omen znanej nam sieci zza zachodniej granicy, odpowiednik naszego Lidla, też z rajchu. Tylko nie myślcie, że w Aldi’m, którego korzenie pochodzą z Niemiec, można było znaleźć jakieś produkty ze Starego Kontynentu, nic podobnego.

Z czasem przerzuciłem się na WoolWorth’sa, który jest nieco droższy, ale ma więcej ‘europejsko’ pochodnych produktów. A może to po prostu market zrobił różnicę, większy wybór i różnorodność produktów ? Wiecie, coś w stylu Tesco, a nie Biedronka. Nie wiem, w każdym razie czułem się już swobodnie pchając wózek przez wypchane po brzegi produktami wąskie alejki sklepów. Wiedziałem po co sięgnąć.

Największy zawód to chleb, plastikowy chleb. Czasem pewnie nawet go mijacie leżącego na półkach z nieskończoną datą przydatności do spożycia i spoglądacie raczej z pogardą, krocząc ku ‘normalnemu’, świeżo wypieczonemu bochenkowi. Nieraz go kupicie, na grzanki, bo przyjdzie taka ochota. Chleb tostowy, bo o nim mowa, to tutaj dosłownie i w przenośni chleb powszedni. Oczywiście są lepsze, ciemne, pełnoziarniste, żytnie itp. itd., ale są 2 – 3 krotnie droższe. Nie trudno, więc, odgadnąć wynik tego działania, gdy za jak najmniej chcesz jak najwięcej…Rozsmakowałem się więc w grzankach, mających może tylko albo aż trzy witaminy P, C, i V. Pyszota!

Długo by pisać o produktach, które można tutaj znaleźć. Moja dieta głównie opierała się o taniznę, a po taniości można tutaj kupić np. tuńczyka, ~2$ za 500 g. Na puszki z napisem ‘Tuna’ nie mogę już patrzeć, jadałem go nawet samego, prosto z puszki, ale to raczej z lenistwa niż z braku fantazji czy czasu. Z kolei ichnym produktem jest Vegamite, smarowidło na chleb, konsystencją i kolorem przypominające lekko schłodzoną Nutellę, a słonością przebijającego Kucharka czy Maggi. Okropne świństwo. Próbowałem też ‘Meat Pie’, typowo Australijskie jadło. Taka bardzo duża pyza nadziana mięsem z sosem. Nie najgorsze, nie najlepsze. Skosztowałem też kanapki, z Avocado i szczyptą soli, niespotykany dla mnie dotąd smak, ale polecam, warto spróbować. Ten dziwoląg to naturalne śniadanie dla Peruwiańczyków. Jadłem też burgery przygotowane przez Michała, polaka, z Australijskiej wołowiny, podobno bardzo dobrej, jeśli idzie o jakość. Były naprawdę wyśmienite.

Podobno są w Sydney polskie sklepy, prowadzone przez Azjatów ;], których jeszcze nie odwiedziłem, ale jak najdzie mnie nieodparta pokusa na pierogi to zakupię i z rozkoszą ugotuję sobie zmrożone ruskie.

Pjona!